Magiel towarzyski

 

soroush-karimi-768162-unsplash

Dzień dobry Pani! A dokąd to w taką pogodę? Zapytał Sylwester Bukiet z niepokojem. Sędziwa sąsiadka powoli odwróciła się w jego stronę wciąż ściskając włożony w zamek klucz.
Dzień dobry, dzień dobry. Po pranie idę, po pranie. Do magla sąsiedzie, do magla…
Bukiet cierpliwie czekał, aż sąsiadka zamknie drzwi, sprawdzi trzy razy naciskając klamkę, czy na pewno są zamknięte, następnie zejdzie powoli dwa schodki i równie powoli wróci, aby sprawdzić drzwi jeszcze raz. W końcu pani Gertruda niespiesznie pokonała dwa piętra dzielące ją od drzwi prowadzących do świata zewnętrznego, a Bukiet podążył za nią aby wyjąć pocztę ze skrzynki. Po drodze rozmyślał o swojej sąsiadce. Nikt nie wiedział właściwie w jakim pani Gertruda jest wieku. Oficjalnie twierdziła, że osiemdziesiąt dwa, ale upierała się przy tej liczbie od dobrych siedmiu lat. Sylwester nie poruszał nigdy tego tematu, jednak zmysł detektywa sprawiał, że za każdym razem gdy spotykał sąsiadkę, czuł niepokój. Dałby głowę, że któregoś dnia widział przez otwarte drzwi mieszkania sędziwej lokatorki z drugiego piętra wiszące na ścianie przedpokoju zdjęcie młodej, na oko dwudziestoletniej dziewczyny w objęciach marszałka Piłsudskiego. Zdjęcie było przyklejone pośrodku dużego, pożółkłego arkusza papieru, na którym wyblakły atrament głosił zamaszystym pismem „cudnej Gercie – Józek”. Właściwie, to mógłby ją jakoś zagadnąć. Starsi ludzie są może nieufni, ale gdy już się rozgadają, to chętnie opowiadają o swoich „starych dobrych czasach”. W zasadzie to mógłby zacząć dzisiaj. Sylwester minął skrzynkę pocztową i wybiegł na ulicę.

Starsza pani nie odeszła daleko. Bukiet błyskawicznie wykreślił w pamięci trasę do najbliższego magla. Mijał go zawsze idąc do sklepu muzycznego. Szybko ułożył plan działania. Energicznym, ale nie za szybkim krokiem minął sąsiadkę na przejściu dla pieszych, pozdrawiając ją uśmiechem i skinieniem głowy. Z tym samym uśmiechem wkroczył spokojnie do sklepu muzycznego „Pasja” i flegmatycznie wybrał komplet czterdziestu jeden strun i pięciu akordów do cytry gitarowej Lenzer. Zakup wpisał na rachunek Muzeum Twórczości Ziemi Ciechanowskiej. Wymierzył czas idealnie. W drodze powrotnej mijał panią Gertrudę dokładnie pod bramą kamienicy mieszczącej „magiel prasujący Jack”. Staruszka właśnie miała wcisnąć przycisk domofonu.
Witam ponownie droga sąsiadko! Odebrałem właśnie struny dla muzeum, a pani po pranie? To może pomogę? W sumie już wracam, a struny w zasadzie nic nie ważą… Bukiet zarzucał oszołomioną kobietę potokiem słów, czujnie obserwując, czy wywołują jakiś efekt. Powoli najpierw oczy pani Gertrudy, a następnie cała twarz rozjaśniły się w niedowierzającym uśmiechu.
Z nieba mi pan spadł, panie Sylwku, z nieba. Tyle tego, tyle tego. Pościel i obrusy, obrusy. Po świętach, po świętach. Naprawdę pomoże pan, pomoże?
Ależ oczywiście! Przytaknął szybko Bukiet, lekko zdziwiony tym, że sąsiadka zna jego imię, chociaż nie pamiętał, żeby kiedykolwiek się przedstawiał, a na liście lokatorów nadal widniało nazwisko Jana Woreczko, dawnego lokatora kawalerki na czwartym piętrze. Nie zastanawiał się jednak nad tym zbyt długo, tylko wcisnął zdecydowanym ruchem numer dwa na domofonie. Bzyczący dźwięk zapraszał do środka. Bukiet pchnął ciężkie drzwi.
Proszę zaczekać Polecił sąsiadce jednocześnie delikatnie wyjmując z jej ręki numerek.

Magiel znajdował się w suterenie. Wycie policyjnej syreny ogłuszyło detektywa. Zatkał uszy rękami i spojrzał nad framugę. Głośnik alarmu połączony z czujnikiem magnetycznym aż drżał wypluwając naprzemiennie to niskie, to wysokie tony, dopóki Bukiet nie zamknął drzwi.

Pani Bronia przeliczała w pamięci karty zaciągając się własnoręcznie skręcanym papierosem. Jednocześnie wyglądała z dezaprobatą  przez zakurzone okienko sutereny na małe podwórko-studnię. Dezaprobata dotyczyła wnucząt jej siostry. Adrian, Krystian i Dżesika siedziały zgodnie obok siebie na popękanym murku. Gapiły się w swoje telefony. A przecież ledwie kilka lat temu sama pani Bronia pokazywała roześmianym brzdącom grę w klasy i gumę do skakania. A co teraz? Szkoda gadać. Z ponurych rozmyślań nad brakiem aktywności fizycznej najmłodszej części rodu wyrwał ją ostry dźwięk alarmu przy drzwiach wejściowych.
Zbysiu, zobacz kto to! Prawie czule burknęła do siedzącego przy obciągniętym ceratą stole pana Zbigniewa, ojca trójki młodych ofiar smartfonów.

Zbigniew westchnął, odłożył z pietyzmem przeliczane po raz trzeci papierosowe bibułki i wstał z jękiem taboretu trącego metalowymi nogami o popękane lastriko. Westchnął ponownie, wygładził zadziwiająco biały podkoszulek na ramiączka, podciągnął wyświechtane jeansy i ruszył w stronę drzwi. Dźwiganie kilogramów pościeli w maglu siostry teściowej nie było dla niego żadnym problemem. Nigdy nie stronił od ciężkiej pracy. Nigdy nie stronił też od kieliszka. Chociaż właściwie to kieliszek ostatni raz widział na własnym ślubie. Do tej pory jeszcze dziwi się czasem, że można pić z czegoś o pojemności poniżej ćwierć litra. A pić to Zbigniew potrafił. Do dziś zresztą jest posiadaczem nie pobitego nigdy rekordu opróżnienia kanistra przemysłowego spirytusu w czasie trzy minuty i piętnaście sekund. W annałach szpitala wojewódzkiego zapisany jest jednak inny wyczyn Zbigniewa, a mianowicie fakt ustąpienia – po trzech tygodniach intensywnej terapii – zdiagnozowanej pół godziny po pobiciu pierwszego wzmiankowanego rekordu całkowitej marskości wątroby i jakoby trwałej niewydolności nerek. Wyczyn ten, mimo niewątpliwych znamion cudu, przerwał wspaniale rozwijającą się budowlaną karierę pana Zbyszka, który słynął z tego, że potrafił przenosić żelbetowe cembrowiny studni  narzucone płynnym ruchem ramion na biodra niczym industrialne hula-hop. Niestety, równie łatwo dał się namówić na swój popisowy numer ze spirytusem w trakcie zmiany, tuż przed inspekcją BHP. Po opuszczeniu szpitala, Zbigniew, a właściwie jego kondycja, wzbudzała powszechny podziw, z wyjątkiem kierownika zakładu, który nie podzielał entuzjazmu pozostałych pracowników i rekonwalescenta powitał wymówieniem. Niezrażony Zbigniew, zachęcany pełnymi niedowierzania nagłówkami prasy medycznej na swój temat, rozważał przejście na zawodowstwo w tym niebezpiecznym, aczkolwiek popularnym na robotniczych osiedlach sporcie. Z otchłani niechybnego alkoholizmu wyrwała go teściowa, która stanowczo – nie bez racji zresztą – stwierdziła, że powtarzanie cudownego ozdrowienia wątroby szybko ludziom spowszednieje i przestanie nosić znamiona cudu. Natomiast siła rąk zmarnować się nie może, a najlepiej pielęgnować ją wśród równych kantów bielizny pościelowej. Nikłe protesty zdusiła w zarodku siostra teściowej, która uznała propozycję za wyśmienitą, ogłaszając, że faktycznie pomoc w maglu bardzo by jej się przydała. Zbigniew wiedział, że z panią Bronią się nie dyskutuje, więc z pokorą rozpoczął karierę prasowacza.

Z biegiem lat Zbigniew przywykł do alarmu nad drzwiami wprawiającego w drgawki plomby w zębach. Zanim rozpoczął tutaj pracę, dziwił się, po co taka dbałość o bezpieczeństwo w miejscu, gdzie na półkach leżały jedynie sfatygowane prześcieradła, poszwy i obrusy zaprasowane w regularne bryły bawełny nasączonej roztworem mąki ziemniaczanej. Po dziesięciu latach już jednak nic go nie dziwiło. Poprawił jeszcze raz swój śnieżnobiały podkoszulek i odsłonił kotarę z koralików.

Dzień dobry, ja po odbiór. Magiel pani Gerty. Jestem sąsiadem. O, proszę, mam numerek. Błyskawicznie wyrzucił z siebie Bukiet, cofając się mimowolnie o pół kroku na widok postury pana Zbyszka wyrażającej każdym mięśniem lekkie zaskoczenie zarejestrowaną w zwojach mózgowych tyradą detektywa. Odsłonięty prostokąt framugi ozdobionej zwiniętą za wbity na wysokości lamperii gwóźdź kotarą z drewnianych koralików przyciągnął wzrok Sylwestra. Sąsiednie pomieszczenie wypełniały magazynowe regały. Rzędy równo ułożonych na półkach paczek zawiniętych fachowo w prześcieradła lub obrusy i zapiętych dużymi agrafkami, które kojarzyły się detektywowi z zamierzchłym dzieciństwem spod znaku tetrowych pieluch, nie wyróżniały się niczym szczególnym. Poza jednym pakunkiem. Wprawny wzrok obserwatora rozpoznał w nim natychmiast spłowiały tropik namiotu „Turnia”. Zamiast agrafki płótno było spięte jakimś znaczkiem. Bukiet wytężył wzrok. Tak! To złota odznaka PTTK z filcową podkładką z inicjałami. Litery nie były widoczne zbyt wyraźnie, ale aż za dobrze znał właściciela tej odznaki – Antracyta Pieniążka, dawniej chlubę ciechanowskiego oddziału PTTK, a obecnie częstego gościa raportów wydziału kryminalnego mazowieckiej policji.

Ekhem. Bardziej warknął niż chrząknął Zbigniew, przywołując Sylwestra do rzeczywistości.
Ach, tak, przepraszam, dzień dobry jeszcze raz, trzynastka. Tłumaczył się speszony detektyw kładąc z rozmachem aluminiowy okrągły numerek mający za sobą długą i barwną historię sięgającą czasów, gdy Ciechanowski Dom Kultury słynął z ekspresyjnych przedstawień teatralnych Koła Gospodyń Wiejskich i posiadał szatnię z szatniarzem w uniformie przedwojennego szofera.
Zbigniew zerknął na przybity do blatu zamaszystym ruchem dłoni kawałek metalu. Nie było na nim cyfr, tylko namalowany ciemnoczerwonym lakierem do paznokci romb. Bukiet dopiero teraz zauważył, że położył blaszkę rewersem do góry, lecz za nim zdążył ją obrócić, została nakryta potężną dłonią prasowacza. Właściciel dłoni uśmiechnął się szeroko i rzucił:
Cztedzieści dwa złote. Albo pieciesiont i reszta do puszki. To jak?
No pewnie, że do puszki! Jasna sprawa! Jowialnie odparł detektyw zastanawiając się jednocześnie, skąd taka nagłą zmiana nastroju u barczystego mężczyzny, oraz o jaką puszkę chodzi.
No to jak pan wchodzi, to w czwartek. Po „Klanie”. Zbigniew wyprostował się kładąc na ladzie pakunek z numerem trzynaście i ruszył z powrotem na swój taboret nie oglądając się więcej za siebie. Sylwester jeszcze raz omiótł wzrokiem półki skupiając się na wysłużonym brezencie z odznaką, jednocześnie zastanawiając się, czy nie kupić jakiejś gazety z programem telewizyjnym. Jednak na wspomnienie ilości kolorowych periodyków w kiosku wzruszył tylko bezradnie ramionami.
Zapytam sąsiadkę o ten „Klan”. Wymruczał pod nosem, chwytając ciężką, pachnącą krochmalem kostkę bawełny.

Dwa dni później, w czwartkowy wieczór, Bukiet wysypywał ostatnie monety z kieszeni znoszonych jeansów. W suterenie było ciepło, wokół gołej żarówki nad starym, pokrytym ceratą kuchennym stołem gęstniał papierosowy dym. Dochodziła dwudziesta, a on nie mógł ciągle wyjść z podziwu dla przebiegłości pani Broni, która teraz z pokerową twarzą, błyskawicznymi ruchami profesjonalisty tasowała nową talię kart. Że też nigdy wcześniej nie domyślił się, że magiel prasujący „Jack” działa również na drugą zmianę – jako podwórkowe kasyno, w którym lokalni amatorzy hazardu wyzbywali się resztek drobnych przy karcianym stole. Pani Bronia pobierała jedynie dwa złote wpisowego na wejściu i dziesięć procent od zwycięzcy, który pod wieczór zgarniał całą pulę zbieraną komisyjnie w starej puszce po kawie zbożowej, na której z ledwością można było rozpoznać tak niegdyś popularną figurę uśmiechniętego Turka.

Makao! I po makale! Krzyknął radośnie po raz szósty z rzędu Antracyt, wyrzucając z ręki po kolei ostatnie karty. To była końcowa partia. Puszka dzisiaj była pełna. Zbigniew z sapnięciem sięgnął po nią, wysypał zawartość na ceratę i niespiesznie przeliczył mrucząc pod nosem kolejne wyniki dodawania. Pani Bronia wprawnym gestem oddzieliła swoją należność, a pozostała kwotę pchnęła w stronę zwycięzcy. Na zewnątrz odwieczni adwersarze wyszli razem.
No dobra Antracyt. Wisisz mi sześćdziesiąt trzy złote. Zagadnął Bukiet. Właściwie gra w makao nie była nielegalna. Dopóki nie odbywała się na pieniądze. Sylwester był bądź co bądź obrońcą prawa, więc nie chciał brać udziału w hazardzie.
Ej, no co ty. Co było w maglu, pozostaje w maglu, pamiętasz? Roześmiał się Pieniążek.

Bukiet uniósł przed sobą ręce w geście rezygnacji i uśmiechnął się pod nosem. Antracyt zarzucił paczkę z brezentem na ramię i pogwizdując zniknął za rogiem. Detektyw powoli wyłączył w kieszeni dyktafon, kasetę wrzucił do koperty i udał się na pocztę główną czynną do dwudziestej pierwszej. I tak miał wysłać PIT, więc Urząd Skarbowy równie dobrze może otrzymać dwie przesyłki.
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Pomyślał kierując się do centrum miasta. Radość zwycięstwa mąciła mu jednak inna myśl.
Masz ci los. Spytałem sąsiadkę o „Klan”, a zapomniałem o marszałka.

 

(Dowody nielegalnej działalności w podwórku udokumentował Soroush Karimi)